W "kotle czarownic" 

czwartek, 15 listopada 2007 r.

Z WŁODZIMIERZEM SMOLARKIEM rozmawia Janusz Michałek

W najbliższą sobotę biało-czerwoni zmierzą się w Chorzowie z Belgią. Stawką jest awans do finałów mistrzostw Europy. Panu i kolegom ta sztuka nigdy się nie udała. Dlaczego?
– Długo można byłoby na ten temat dyskutować. Niekiedy zabrakło przysłowiowego łutu szczęścia. Nie mam jednak wątpliwości, że nasza drużyna była zdecydowanie lepsza od obecnej. Wyjeżdżaliśmy do znanych klubów zachodnich i występowaliśmy w podstawowych składach. Tymczasem dla podopiecznych Leo Beenhakkera często brakuje miejsca nawet na ławce rezerwowych podrzędnych zespołów. Bez mojego syna – Ebiego i Jacka Krzynówka ta reprezentacja nie miałaby żadnych szans w eliminacjach.
 
To bardzo surowa opinia…
– Ale prawdziwa. Proszę policzyć, ile goli strzelili ci dwaj zawodnicy. A przecież nie tylko na tym polega ich rola.
 
A jak ocenia Pan reprezentację „Czerwonych Diabłów”?
– Trener Franky van der Elst ma do dyspozycji grupę młodych, utalentowanych piłkarzy. Grają znacznie lepiej niż przed rokiem. Dlatego przestrzegam przed nadmiernym optymizmem. To będzie bardzo trudny, twardy mecz.
 
Podobny do tego z września 1985 r., kiedy to zremisowaliście 0:0 na Stadionie Śląskim?
– Chyba tak. Przypomnę, że wówczas ten wynik gwarantował nam udział w meksykańskim mundialu. Po przerwie mieliśmy duże problemy z powstrzymaniem ostro nacierających przeciwników. Ale udało się.
 
Czym różni się Euzebiusz Smolarek od ojca?
– Ja musiałem do wszystkiego dochodzić sam. Natomiast Ebi dość wcześnie trafił do szkółki Feyenoordu Rotterdam i to mu bardzo pomogło. Wyróżnia się nie tylko umiejętnościami technicznymi. Dla niego nie ma straconych piłek, nie pęka przed znacznie silniejszymi rywalami. Ponadto nie jest „przywiązany” do jednej pozycji. Udowadnia to zarówno w klubach, jak i w reprezentacji.
 
Starszy syn Mariusz także występował kiedyś w młodzieżowych zespołach Feyenoordu, ale nagle zniknął z pola widzenia. Dlaczego?
– Po prostu miał pecha. Złamał kość piszczelową i musiał poddać się operacji. Po tych przejściach rzucił piłkę. Ukończył jednak szkołę sportową i został trenerem… tenisa.
 
Cofnijmy wskazówki zegara. Które spotkania najczęściej w wolnych chwilach Pan wspomina?
– W listopadzie 1980 r. Widzew grał w Turynie rewanż z Juventusem. Stawką był awans do III rundy Pucharu UEFA. Włosi zwyciężyli 3:1 i odrobili straty z Łodzi, ale w rzutach karnych tylko raz pokonali Józka Młynarczyka. My natomiast czterokrotnie zmusiliśmy do kapitulacji Dino Zoffa. Sam też trafiłem do siatki. Była to świetna lekcja. Chyba właśnie wtedy stałem się naprawdę twardym facetem. Później nawet brutalne wejścia Claudia Gentile przestały robić na mnie wrażenie.
 
Z kolei w październiku 1981 r. został Pan bohaterem eliminacyjnego spotkania MŚ z NRD w Lipsku. Toczyło się ono w szczególnej atmosferze. Naszym kibicom zabierano na granicy gazety. Gospodarze bali się kontrrewolucji, patrzyli podejrzliwie na wszystkich Polaków.
– Odczuliśmy to wielokrotnie. Na wszelki wypadek zabraliśmy z kraju zapasy żywności oraz wodę. To nas podbudowało, dodało pewności. No i zaskoczyliśmy rywali. Od początku ruszyliśmy do przodu i Andrzej Szarmach trafił do siatki. W 5. minucie podwyższyłem na 2:0, a po przerwie na 3:1. Ostatecznie zwyciężyliśmy 3:2 i zapewniliśmy sobie udział w hiszpańskim mundialu. Radość była ogromna.
 
W mistrzostwach zajęliście trzecie miejsce, powtarzając sukces ekipy Kazimierza Górskiego z 1974 r. Jednak po bezbramkowych remisach z Włochami i Kamerunem niektórzy działacze i dziennikarze domagali się odsunięcia ze składu nawet Zbigniewa Bońka. Jak to wyglądało od środka?
– Też mieliśmy chwile zwątpienia. Atmosfera stawała się bardzo „gęsta”. Przed decydującym meczem z Peru Antoni Piechniczek dokonał jednak szczęśliwych zmian w ustawieniu. W środku pomocy pojawił się Janusz Kupcewicz, a „Zibi” został przesunięty do przodu. Wygraliśmy 5:1 i złapaliśmy wiatr w żagle. Minęło już ćwierć wieku, a ja nadal twierdzę, iż zmarnowaliśmy wówczas ogromną szansę. Nie tylko dlatego, że przed półfinałowym spotkaniem odsunięto za kartki Bońka. Po prostu niektórzy zawodnicy zbyt wcześnie uznali, że wykonaliśmy zadanie z nawiązką. Wyszliśmy na stadion w Barcelonie trochę rozkojarzeni, a Paolo Rossi i jego koledzy tylko na to czekali. Szkoda, przy pełnej mobilizacji nawet tytuł mistrzowski mógł być nasz.
 
Cztery lata później, w dalekim Meksyku, poszło znacznie gorzej…
– Wkrótce po losowaniu delegacja PZPN poleciała do Monterrey na rekonesans. Po powrocie ciągle słyszeliśmy, jakie to straszne warunki panują na wysokości 2000 metrów. Podczas przygotowań biegaliśmy niekiedy w podwójnych ortalionach. Ponoć miało to oswoić organizm z dużą wilgotnością. Wielu zawodników zwyczajnie się bało. W samolocie patrzyłem na ich twarze i czułem, że będzie źle.
 
Pan nie miał żadnych wątpliwości i obaw?
– Starałem się nie słuchać tych opowieści. Wiedziałem, iż w tak ekstremalnych warunkach trzeba dużo pić, a ograniczyć jedzenie. Dlatego szybko się zaaklimatyzowałem i na boisku nie odczuwałem poważniejszych problemów. Strzeliłem zwycięskiego gola Portugalczykom, co zapewniło nam awans do drugiej fazy turnieju. Jednak w tej imprezie naprawdę nie mogliśmy wiele zdziałać.
 
Po powrocie do kraju kilku piłkarzy pożegnało się z kadrą. W Pana przypadku nastąpiło to dopiero w październiku 1992 r.
– Zanim do tego doszło, miałem cztery lata przerwy w reprezentacyjnych występach. Los sprawił, że w eliminacjach mistrzostw świata Polska miała zmierzyć się w Rotterdamie z Holandią i dostałem powołanie od Andrzeja Strejlaua. Wprawdzie byłem już zawodnikiem Utrechtu, lecz na obiekcie Feyenoordu czułem się jak w domu. Po golach Marka Koźmińskiego i Wojciecha Kowalczyka prowadziliśmy 2:0. Później było już gorzej i „Pomarańczowi” wyrównali. Selekcjoner polecił mi się rozgrzewać. Zagrałem ponad 20 minut za Wojciecha Kowalczyka. Utrzymaliśmy cenny remis. Miałem już 35 lat. Po czterech kolejnych zerwałem więzadła krzyżowe w kolanie i musiałem definitywnie zakończyć karierę.
 
Ile prawdy było w barwnych opowieściach, że szybkość i niesamowitą wytrzymałość zdobywał Pan, biegając za… końmi?
– Nie mam pojęcia, kto wymyślił tę bzdurę. Pojawiała się dość regularnie i nie chciało mi się jej prostować. Tuż po powołaniu do wojska – zanim zacząłem grać w ligowym zespole Legii – zaliczałem służbę w ośrodku jeździeckim warszawskiego klubu. To był trudny okres, ale nie załamałem się. Dużo biegałem po okolicznych lasach, ćwiczyłem też z piłkami. Z koni korzystali natomiast wyżsi oficerowie. Kiedyś widziałem nawet na przejażdżce generała Wojciecha Jaruzelskiego i ówczesnego szefa Legii generała Wojciecha Barańskiego.
Którzy trenerzy mieli największy wpływ na Pana karierę, których najbardziej Pan ceni?
– Z pewnością najwięcej zawdzięczam Antoniemu Piechniczkowi. Czułem, że na mnie stawia, to głównie dzięki niemu dwukrotnie wystąpiłem w finałach mistrzostw świata. Tego nie sposób zapomnieć. W klubach również nie miałem problemów. Może dlatego, że do każdego meczu podchodziłem poważnie, nie odwalałem fuszerek. Szanowali mnie więc kibice i szkoleniowcy. Na przykład w Widzewie Jacek Machciński i Władysław Żmuda, a w Eintrachcie Frankfurt Karl Feldkamp.
 

Zawsze słynął Pan z poczucia humoru. Prosimy przypomnieć na zakończenie tę historię z kartkami sędziego Romana Kostrzewskiego…
– Podczas ligowego meczu wypadły z kieszeni arbitra. Podniosłem je z trawy i schowałem. Później oddałem, ale najpierw pokazałem arbitrowi żółtą. Kibice mieli niezły ubaw. Przyznaję, że pogoda ducha mnie nie opuszcza. Jeśli w klubie zdarzy się coś zabawnego, to wszyscy kierują spojrzenia w moją stronę: „Smoli, to ty!” W sporcie jest czas na ciężką pracę, ale również na kawały i śmiech. Wtedy wszystko wygląda fajniej. Sadzę, że w sobotę w Chorzowie też będą powody do radości.
 
Dziękuję za rozmowę.

Włodzimierz Smolarek urodził się 16 lipca 1957 r. w Aleksandrowie Łódzkim. Kluby: Włókniarz Aleksandrów (1967-1973), Widzew Łódź (1973-1977), Legia Warszawa (1977-1979), Widzew (1979-1986),  Eintracht Frankfurt (1986-1988), Feyenoord Rotterdam (1988-1990), FC Utrecht (1990-1996). Mistrz (1981, 1982) i zdobywca Pucharu Polski (1985) – z Widzewem. W reprezentacji rozegrał 60 meczów, strzelił 13 goli.

Trybuna


 

Projekt graficzny Positive Design Przemysław Półtorak.
Opieka Krzysztof Baryła.
Wszelkie prawa zastrzeżone 2007 r.